Zdjęcie:

piątek, 17 kwietnia 2015

  

CZ.XI
Kierunek - PHNOM PENH !!!
Wieczorem, w dniu poprzedzającym wyjazd z Angkoru do Phnom Penh, zabrałem się za dokładne przejrzenie sprzętu foto, wyczyszczenie zakurzonych obiektywów, posegregowanie i wymianę kart pamięci oraz spakowanie torby podróżnej. Poranne śniadanie zaplanowano na godzinę 7:00, a zbiórkę w autokarze na 7:30, więc kładąc się do łóżka kilka minut 
po godzinie 22, miałem zamiar ostatnią nockę w Siem Reap przespać dokładnie „miejsce w miejsce”. Jak się jednak za moment okaże, cywilizacyjne osiągnięcia telefonii komórkowej oraz poranna nadgorliwość operatora sieci Plus GSM, miały całkowicie zniweczyć moje senne zamierzenia. Kiedy piskliwym tonem wybrzmiał dzwonek mojego telefonu, 
w zaspanej głowie narodziła się początkowa myśl, że śnię. Niestety telefon dzwonił uparcie dalej. To nie był sen. Wpół przytomny namacałem 
po ciemku, leżący obok na nocnym stoliku aparat telefoniczny. Uchyliłem ciężkie, zaspane powieki i spojrzałem na wyświetlający się czas. Fosforyzujące, niebieskie cyferki wskazywały godzinę 1:15..!!!. Przez myśl momentalnie przebiegły niecenzuralne słowa - … Co za … dzwoni ?!!!... Zanim jednak zdążyłem uruchomić telefon, dźwięk dzwonka umilkł.. Mrucząc złowieszczo pod nosem, przewróciłem się na drugi bok z zamiarem kontynuacji błogiego snu. I tutaj się przeliczyłem. Nie wziąłem pod uwagę sumienności dzwoniącego. Kiedy ponownie zapadałem w otchłanie sennych marzeń, upierdliwy dzwonek kolejny raz podniósł moje ciśnienie. Tym razem podskoczyłem w łóżku jak oblany wrzątkiem. Chrypliwym, wkurzonym, zaspanym i wyraźnie niemiłym głosem wydukałem do słuchawki:
- „ O co chodzi..!?..
Po drugiej stronie telefonicznego łącza aksamitny, spokojny i mdląco słodziutki głosik, wyuczonym na pamięć szablonem rozmowy, wyśpiewał taki oto tekst:
- „ Halo, dzień dobry, Krystyna …… z firmy Plus GSM, czy pan Andrzej ……? W związku z dobiegającym do końca okresem pańskiej umowy, mamy dla pana nową, korzystną, abonamentową ofertę…”
Niekończący się trel operatorki Plusa, wyśpiewany bez zająknięcia na jednym oddechu, płynąłby zapewne jeszcze kilka minut, gdyby nie moja reakcja. Wysłuchałem kwestii tej pani aż do tego momentu, ponieważ jej słowa dotarły do moich zaskoczonych i zaspanych komórek mózgowych 
z lekkim opóźnieniem.
- „ Jaki kurde dzień ? Jaki dobry..!!?? Czy wie pani która godzina..??? – wycharczałem spiętym i nerwowym głosem do słuchawki..


I tutaj nastąpiła kulminacja możliwości mojego duchowego spokoju. 
Głos w słuchawce, prawdopodobnie należący do młodej „blondynki”, zdyscyplinowanej pracowniczki firmy Plus GSM, czarującym i uprzejmym tonem odpowiedział:
- „ Według mojego zegarka jest w tej chwili godzina 20:15..”.
Kuźwa, ta baba albo jest faktycznie blondynką i mnie nie zrozumiała, 
albo robi sobie jaja..??!!. Zmobilizowałem resztki wewnętrznej cierpliwości, uruchomiłem maksymalne zasoby wrodzonej uprzejmości, nabrałem powietrza w płuca i wysyczałem przez zęby narastającym tonem głosu:
- „ Szanowna pani operatorko, według mojego zegarka jest godzina 1:15 
w nocy i zapewniam panią, że dobrze chodzi i akurat mi nie staje. Doceniając pani troskę o mój kończący się okres abonamentowy, chciałem serdecznie podziękować, że po wypiciu wieczornej kawy w ciepłym biurze, przystąpiła pani od razu sumiennie do wypełniania zakresu swoich obowiązków. 
Gdyby moja skromna osoba znajdowała się teraz w rejonie pani siedziby, byłbym skłonny osobiście wręczyć pani bukiet czerwonych róż za tę wspaniałą nowinę oferty abonamentowej, jednak dzieli nas w tej chwili odległość 9 tysięcy kilometrów, a poza tym tutaj, o tej porze w Kambodży, targi kwiatowe są pozamykane.. Tak więc z bólem w sercu musimy się rozłączyć, a reszcie pani kolegów i koleżanek zza biurka proszę przekazać, by na kolejne dwa tygodnie wymazali z pamięci mój numer telefonu..”.
Ostatnie zdanie wibrowało już na bardzo cienkiej i napiętej do granic wytrzymałości strunie, ale kulturalnie dotrwałem do końca. Z drugiej strony słuchawki zaległa martwa cisza i przez kilkanaście sekund po moich „uprzejmościach” żaden szmer jej nie zagłuszył. Myślałem, że pani operatorka w trakcie monologu się rozłączyła, lecz jej uprzejmość i tym razem sięgnęła wyżyn. Spokojnym głosem odezwała się po chwili, szepcząc jakby na dobranoc:
- „Przepraszam, skontaktujemy się z panem w późniejszym terminie. 
Życzę dobrej nocy..”..
Dobrej nocy.. !!? I jak tu teraz kuźwa się uśpić !!?. Przez godzinę przewracałem się niespokojnie z boku na bok nasłuchując, czy aby pani operatorka nie zapomniała czegoś dopowiedzieć odnośnie nowej oferty, 
aż w końcu zmęczenie wzięło górę i zapadłem w głęboki sen. Kolejny dźwięk docierający do mej podświadomości był sygnałem rannej pobudki. 
Szybko przebrnąłem przez poranną toaletę, wystawiłem na korytarz torbę podróżną, którą do autokaru miała znieść obsługa hotelowa 
i pomaszerowałem na śniadanie. Cała nasza grupa w szybkim tempie uporała się z konsumpcją. Zajęliśmy miejsca w autokarze i spoglądając po raz ostatni na hotel w Siem Reap, który przez kilka dni był naszą bazą wypadową po niezwykłym Angkorze, ruszyliśmy w trasę, obierając kierunek na stolicę Kambodży – Phnom Penh..


W kolejne dni odwiedzimy piękne zabytki stolicy Kambodży – Phnom Penh, zwanej swego czasu Perłą Azji, oraz zapoznamy się z tragiczną historią Kambodży pod ludobójczymi rządami Czerwonych Khmerów i Pol Pota. 
Aby dotrzeć do kambodżańskiej stolicy Phnom Penh, musimy dzisiaj pokonać autokarem odległość ok. 340 km. Przejedziemy w kierunku południowym Drogą Krajową nr 6 wzdłuż biegu rzeki Tonle Sap, mijając 
na trasie kilka miasteczek, niedużych lokalnych wiosek i tubylczych osad. Poniżej - mapka sytuacyjna trasy.


W drodze do PHNOM PENH
Nieco pochmurny poranek zapowiadał wymarzony dzień na długą podróż. Choć temperatura powietrza od wczesnych godzin porannych podskoczyła do 35 stopni Celsjusza, to jednak palące promienie słońca zakrywały przepływające co jakiś czas białe, kłębiaste obłoki.
Po opuszczeniu granic Angkoru nasz autokar dość szybko przemierza równinne tereny, częściowo porośnięte roślinnością tropikalnego lasu, oraz rozległe obszary przystosowane pod uprawne pola ryżowe.


         Odcinek asfaltowej trasy łączący Siem Reap ze stolicą Phnom Penh 
to fragment Krajowej Drogi nr 6, liczącej w całości 416 km. Jest to jedna 
z ważniejszych arterii komunikacyjnych Kambodży, jednak daleko jej do standardów krajowych dróg Europejskich. Sieć połączeń drogowych to poważna bolączka Kambodży. Wojna i ciągłe walki w ubiegłym stuleciu poważnie uszkodziły i tak lichy system transportu w Kambodży. 
Słaba infrastruktura kraju stworzyła ogromne problemy w dostawie pomocowej i ogólnej dystrybucji kraju.. Kambodża otrzymała sowiecką pomoc i wyposażenie techniczne do obsługi i utrzymania sieci transportowej, jednak ilość dróg oraz ich stan pozostawiają bardzo wiele 
do życzenia. Na obszarze Kambodży istnieje obecnie ok 40.000 km utwardzonych nawierzchni, z czego tylko około 50 % dróg i autostrad jest pokryte asfaltem i są w dość dobrym stanie. Drugie 50 % dróg zostało wykonane z tłucznia, żwiru lub ubitej ziemi. Dla porównania w naszym kraju mamy obecnie ok. 290 000 km dróg publicznych o utwardzonej asfaltowej nawierzchni oraz 3156 km autostrad i dróg ekspresowych.
Droga nr 6, którą obecnie jedziemy, została utwardzona w 1981 roku przez wietnamskich inżynierów wojskowych, po wojnie domowej i interwencji Wietnamskiej podczas obalania rządu Czerwonych Khmerów. Niedawno została dość gruntownie wyremontowana i oddana w całości do użytku jako asfaltowa arteria, biegnąca z północy na południe do stolicy kraju Phnom Penh.


W trakcie podróży mijamy pojedyncze, drewniane chaty na palach, stojące nieopodal szosy w zaciszu tropikalnej zieleni, oraz niewielkie tubylcze osady, w których czas zatrzymał się wieki temu... I gdyby nie ciągnące się wzdłuż drogi linie energetyczne, można by odnieść wrażenie, że cofnęliśmy się do średniowiecza..


Im bardziej wjeżdżamy w południowe regiony Kambodży, tym coraz bardziej szare robi się niebo nad nami. Jak podaje lokalna prognoza pogody, podczas dzisiejszego przejazdu możemy napotkać niewielkie opady deszczu, co o tej porze roku jest dość znamienne i raczej rzadkie. Dla naszego samopoczucia to zbawienna wiadomość, ponieważ towarzyszące nam do tej pory nieustające upały, mocno dawały się we znaki i wycisnęły sporo potu 
z organizmu..


SPEAN PRAPTOS
Najdłuższy na świecie most z łuków wspornikowych..
Po godzinie jazdy, w odległości 60 km od Siem Reap, autokar skręca 
z głównej trasy krajowej nr 6 w wąską boczną uliczkę, zagłębiającą się pomiędzy domostwa niewielkiej wioski o nazwie Kampong Kdei
Celem krótkiego postoju w tej niepozornej khmerskiej wiosce będzie spojrzenie na niezwykłą budowlę – stary, kamienny most z XII wieku
Po kilkuset metrach docieramy na brzeg rzeki Chikreng. Tutaj kończy się asfaltowa nawierzchnia, a jej miejsce zajmuje czerwone, gliniaste laterytowe podłoże, charakterystyczne dla całego regionu Kambodży. 
Nad dość szerokim korytem rzeki, stosunkowo słabo zawodnionym w porze suchej, zbudowano duży, masywny kamienny most, liczący sobie obecnie ok. 900 lat. Jest to jeden z niewielu mostów epoki Angkoru, które przetrwały do dnia dzisiejszego..


Most nosi oficjalną nazwę Spean Praptos, jednak tubylcy nazywają go  
Phra Phutthos lub po prostu Most Kampong Kdei od nazwy wioski. 
Przed zbudowaniem nowej Drogi Krajowej nr 6, most ten stanowił fragment dawnej starej drogi, wiodącej ze stolicy Phnom Penh do Angkoru. Wybudowanie obecnej trasy drogowej, maksymalnie zmniejszyło zmotoryzowany ruch i odciążyło konstrukcję mostu, który w tym układzie powinien przetrwać kolejne stulecia. Most Spean Praptos powstał końcem XII wieku i jest dziełem wielkiego ówczesnego budowniczego Angkoru – króla Dżajawarmana VII. Był on jednym z wielu projektów budowlanych, zrealizowanych za panowania tego władcy, kiedy to na całym obszarze Khmerskiego Imperium budowano świątynie, drogi królewskie, monumentalne mosty i tzw. domy odpoczynku.


Kamienny most Spean Praptos łączący ze sobą wschodni i zachodni brzeg rzeki Chikreng, zbudowano z laterytowych bloczków. Ma on długość 87 m 
i szerokość 17 m.. Konstrukcję nośną mostu oparto na filarach łączonych łukami wspornikowymi, których na całej długości budowli jest 21
Dzięki stosunkowo wysokim a wąskim prześwitom poszczególnych przęseł, konstrukcja mostu przetrwała kilkaset lat, jednak część budowli uległa uszkodzeniu. Khmerscy architekci mieli obsesję w projektowaniu łukowych sklepień wspornikowych, zwanych fachowo corbellingiem. We wszelakich otworach przejściowych kamiennych budowli ówcześni inżynierowie stosowali właśnie corbelling, dużo mniej wytrzymały aniżeli sklepienia łukowe, co było przyczyną licznych zawaleń stropu w Angkorskich świątyniach.


W latach 1964-67 francuscy specjaliści od mostów postanowili wyremontować ową zabytkową budowlę, dzięki czemu most ponownie odzyskał dawną świetność.. Odbudowano zniszczone przęsła oraz odrestaurowano całą kamienną balustradę z piaskowca, imitującą wielkie cielsko mitycznego węża Naga, zakończone z każdej strony mostu pięknymi, 9-głowymi wachlarzami.. Wachlarzy jest w sumie 4, po dwa z każdej strony. Most Spean Praptos jest najdłuższym na świecie mostem, zbudowanym na bazie łuków wspornikowych.


Most uwieczniony na karcie pamięci aparatu oraz taśmie video, można zatem chwilkę odsapnąć. Ustalamy studencki kwadrans na dymka i sikundę.. Palacze dotleniają płuca, a ja ciekawie rozglądam się wokół. Obok jednego 
z pobliskich domostw dostrzegam drewnianą ławeczkę, dwa parasole.. 
Ot, taki prywatny kącik wypoczynkowy z myślą o turystach. 
Jednak najważniejszą rzeczą przyciągającą już z daleka wzrok przybysza, jest ustawiona na posesji czerwona tablica, pokryta po części khmerskimi „literkami-robaczkami” oraz wielkim napisem TOILET ze strzałką wskazującą kierunek do owego przybytku.. Paru klientów z naszej grupy, nie bacząc na nieprzewidywalny standard wiejskiej toalety, postanawia podjąć wyzwanie 
i przeżyć odrobinę ekstremy, kierując się w stronę skleconego z paru desek kibelka..


Siadam w cieniu drzewa na małej, drewnianej ławeczce. Chociaż słońce skryło się za powałą chmur, wokół jest parno i wilgotno.. 
W pewnym momencie z pobliskiej chaty wychodzi młoda, śniada Khmerka. W jednej ręce niesie reklamówkę z kilkoma butelkami wody mineralnej, 
zaś drugą ręką podtrzymuje małą, śliczną dziewczynkę, uczepioną na jej szyi. Siada obok mnie na ławeczce i z uśmiechem na twarzy, gestykulując oraz wtrącając jednocześnie kilka angielskich słów sugeruje, bym zakupił 
u niej butelkę wody. Chociaż mam spory zapas mineralki w autokarze, wyciągam dolara i biorę butelkę z wodą. Uszczęśliwiona młoda mama pozuje na koniec do zdjęcia, a ja wraz z resztą naszej ekipy zasiadam w autokarze 
i ruszamy w dalszą podróż..


Panorama przewijająca się za oknem autokaru jak rolka filmowa, przez kilkadziesiąt kolejnych kilometrów pozostaje praktycznie niezmienna. 
Mijamy pojedyncze chaty oraz małe khmerskie osady, otoczone zielenią tropikalnego lasu i wysokimi palmami kokosowymi. Tereny raczej słabo zaludnione, ukazujące prawdziwe, biedne oblicze Kambodży.. 
Wpatrzony w „szary”, smutny krajobraz, wracam myślą do poprzednich dni spędzonych w tym niezwykłym kraju. Piękne świątynie, bajkowe pałace, potęga dawnego Imperium, a jednocześnie ogromne ubóstwo i dramatyczne piętno pozostałe po reżimie Czerwonych Khmerów, które widać do tej pory niemalże na każdym kroku.. Podróż po Kambodży to nie wycieczka, 
to bolesna przeprawa przez bardzo trudną rzeczywistość i konfrontacja 
z samym sobą. Jest jednak coś niepowtarzalnego, co poza pięknymi zabytkami może zaoferować turyście Kambodża. Coś, co trudno znaleźć 
w innych państwach tego regionu: brak komercji i pogodni, przyjaźni mieszkańcy, traktujący przybyszów nie tylko jak chodzące bankomaty.
 

PREY PROS REST AREA
Postój nad brzegiem jeziora PREY PROS..
Po ponad dwóch godzinach jazdy i pokonaniu 140 km od momentu wyruszenia z Siem Reap, decydujemy się na kolejny postój, tym razem nieco dłuższy, aby coś wypić i przekąsić.. Zaplanowany czas podróży mamy sporo nadrobiony dzięki naszemu nieocenionemu kierowcy autokaru, który zna tutaj każdą „dziurę” w drodze i każdy kilometr terenu. Poza tym ruch na drodze praktycznie żaden, a korki na trasie, czy światła na skrzyżowaniach, to pojęcie tutaj kompletnie nieznane.. Khmerski przewodnik sugeruje postój w tzw. punkcie turystycznym, ulokowanym przy trasie nr 6 nad brzegiem jeziora Prey Pros. Jest to obiekt zbudowany na wzór naszych zajazdów czy moteli przy autostradach. Po kilku minutach jazdy ukazuje się rozległa tafla jeziora oraz widoczne na jego brzegu bungalowy na palach. Ciemne chmury odeszły gdzieś za horyzont, a niebo znowu nabiera jaśniejszych, błękitnych odcieni.


Niewielki kambodżański zajazd „Rest Area”, leżący w prowincji Kampong Thom (dzielnica Kampong Svay) na brzegu Boeng Prey Pros (jezioro Prey Pros), jest własnością Kravine Management Group (KMG) - grupy specjalizującej się w zarządzaniu siecią tego typu prywatnych restauracji 
i nieruchomości. Po dość uciążliwej podróży autobusem z Siem Reap 
w kierunku Phnom Phen, ten zajazd to jak oaza na pustyni. 
I chociaż początkowo z perspektywy drogi nie wygląda on oszałamiająco, 
to jak się za moment okaże, wnętrza są naprawdę przyjemne 
i imponujące jak na Kambodżańskie standardy.. Zabieram ze sobą aparat foto, portfel z kasą i ruszam za resztą grupy w podcienia zajazdu…


 Na postój przeznaczamy 30 minut, mam więc czasu sporo. Zanim zasiądę 
do konsumpcji, postanawiam rozglądnąć się po obiekcie.
Każdy z zajazdów sieci „Rest Area” ma na swoim terenie takie udogodnienia jak: restauracja z pełnym zakresem usług, wypoczynkowe pawilony, sklep spożywczy, sklep z pamiątkami, czyste toalety oraz duże parkingi, które mogą pomieścić wiele samochodów i autobusów. Koncepcja pierwszego kompleksu „Rest Area” zrodziła się w Kambodży na początku 2004 roku, gdy obecny właściciel, przedsiębiorca i założyciel firmy zbudował nad jeziorem Prey Pros miejsce odpoczynku dla swojej żony, podróżującej codziennie drogą krajową nr 6 do Phnom Penh. Kiedy okazało się, 
że inwestycja „wypaliła” i zaczęła przyciągać także turystów podróżujących tą trasą, zajazd „The Rest Area” został otwarty do użytku publicznego, 
dając wytchnienie w podróży zmęczonym kierowcom i pasażerom. 
W ówczesnym okresie droga z Siem Reap do Phnom Penh nie była w tak dobrym stanie jak aktualna, wyremontowana, asfaltowa nawierzchnia. Pokonanie ponad 300 kilometrowej, wyboistej i dziurawej trasy do stolicy, zajmowało trzy razy dłuższy czas niż obecnie. Z uwagi na rosnące wymagania przejeżdżających tędy klientów, rozbudowano początkowy zamysł niewielkiego pit-stopu, tworząc na terenie obiektu restaurację, sklep z pamiątkami, napojami i słodyczami, toalety oraz wypoczynkowe pawilony.


Przechodzę przez restauracyjną salę i kieruję się na spacerowe molo, prowadzące ku wypoczynkowym pawilonom, ustawionym na palach przy brzegu jeziora..


Pawilonów jest 6. Obszerne bambusowe konstrukcje, zadaszone palmową strzechą, tworzą relaksowy klimat tego miejsca, a bliskość jeziora daje dodatkowo powiew świeżego powietrza, co w tutejszym klimacie jest rzeczą zbawienną.. W środku każdego pawilonu znajduje się duży, drewniany stół 
i bambusowe foteliki oraz wygodne hamaki – pełny luzik. Z tego co zaobserwowałem, kelnerzy dość sprawnie obsługują zadaszone wiaty, jednak postanawiam wrócić do głównego obiektu i zająć miejsce bliżej bufetu.


Przy okazji jeszcze jedna ciekawostka. Wewnątrz restauracji, przy wejściu na salę jadalni, zauważam dość charakterystyczny kącik. Ustawione po bokach duże, drewniane figury boskich tancerek Apsara, dotrzymują niejako towarzystwa opasłemu posążkowi Buddy, umieszczonemu pośrodku ołtarzyka.. To coś w rodzaju domowej świątyni, gdzie przybywający tutaj buddyści mogą zapalić ofiarne kadzidełko lub złożyć dar w postaci owoców. Obok figurek sporo kadzidełek, lampek oliwnych i koszy z darami.


Zajmuję miejsce na zadaszonym tarasie jadalni. Po chwili podchodzi młoda dziewczyna, przynosząc menu słowno-obrazkowe. To dobre rozwiązanie 
w azjatyckich restauracjach, z uwagi na złożoność i często nietypowy wygląd serwowanych dań. Obok khmerskich napisów nazwy dań w języku angielskim. Nie będę raczej eksperymentował i zamówię coś ogólnie jadalnego. W sumie nie jestem bardzo głodny, ale trzeba coś przekąsić, ponieważ następny posiłek zaplanowano późnym popołudniem. 
 Kiedy przeglądam menu, do stolika przysiada się mój przyjaciel Jorguś. Postanawiamy zamówić dwa różne dania, by spróbować różnych smaków. Wybór pada na potrawki z kurczakiem, ale w różnych kombinacjach. 
Mięso z kurczaka to podstawowy składnik Khmerskiej kuchni. 
Zamawiamy kurczaka z grzybami i warzywami podanymi na liściu lotosu oraz kurczaka w pikantnym sosie z pędami bambusa, miętą i bazylią
Bez zbędnych komentarzy powiem tak – obsługa sprawna, jedzonko świeże i naprawdę pyszne. Obydwa dania znakomicie przyprawione i smakowały wyśmienicie. Wchłonęliśmy je w parę chwil. Do tego schłodzone piwko 
i można będzie spokojnie strzelić drzemkę w klimatyzowanym autokarze podczas dalszej drogi do Phnom Penh.... 



Akumulatory naładowane. Jeszcze tylko zakup paru słodkości oraz drobnej pamiątki w sklepiku, skorzystanie z czystej, schludnej toalety i możemy jechać…


Autokar mknie ponownie na południe, ku granicom największego miasta Kambodży – Phnom Penh. Za oknem bez rewelacji, dlatego też większość ludzi z naszej grupy oddała się błogiej drzemce. Próbuję zamknąć oczy 
i choć na chwilę wyłączyć się z rzeczywistości, jednak moje ADHD nie daje się tak szybko uśpić. Nie pozostaje nic innego, jak obserwować mijane tereny... Krajobraz dominują coraz wyraźniej, stojące przy drodze drewniane domy na palach. Gęsta, zielona, tropikalna roślinność jakby pozostała gdzieś w oddali.


Przez prowincję KAMPONG THOM
Pojawiają się coraz częściej większe skupiska domostw, tworzące osady 
i niewielkie wioski. Pozostawiając za sobą rozległe tereny prowincji Siem Reap, zagłębiamy się w obszar kolejnej prowincji o nazwie Kampong Thom, będącej częścią Rezerwatu Biosfery Tonle Sap. Prowincja Kampong Thom jest regionem stosunkowo bogatym w potencjał turystyczny. 
Egzotyczne jeziora, rzeki, lasy, góry i ponad 200 starożytnych świątyń powodują, iż przyjeżdża tutaj spora liczba turystów. Kampong Thom jest czwartym co do wielkości producentem ryb w Kambodży i jednym 
z największych producentów orzeszków nerkowca..


Z uwagi na olbrzymią liczbę świątyń na terenie Kambodży i religię buddyjską, którą wyznaje 97% ludności, intratnym interesem jest produkcja kamiennych posągów Buddy. Są one wyposażeniem świątyń, lokalnych pagód czy przydomowych ołtarzy. Właśnie mijamy zakład kamieniarski, rzeźbiący kamienne posągi Buddy w każdym rozmiarze.


Wjeżdżamy na peryferia miasta, będącego stolicą prowincji Kampong Thom, od którego przybrała ona swą nazwę.. Autokar zwalnia. 
Kończy się asfaltowa nawierzchnia i jak widać przez okna autokaru, 
pewien czas będziemy jechać po gruntowym podłożu. Droga jest ciągle remontowana. Tutaj to normalka. Kiedy opuszcza się większe miasta typu Siem Reap czy Phnom Penh, wystarczy dotrzeć do któregoś z mniej popularnych miasteczek, by trafić w krainę kurzu, którą piaszczysto-gliniastym, laterytowym traktem przemierzają rozklekotane ciężarówki, autobusy, furgonetki oraz setki motorów.


Życie toczy się tutaj codziennym, niezmiennym rytmem, jak większości Khmerskich wiosek i miast.
Dzieciaki maszerują każdego dnia do szkoły….


…. a pod Ośrodkiem Zdrowia, podobnie jak u nas, codziennie rano tworzą się kolejki do lekarza....
Poniżej – Ośrodek Zdrowia w Kampong Thom.


Docieramy w centralny rejon miasta Kampong Thom. Miasto liczy około 30.000 mieszkańców i położone jest nad rzeką Stung Sen
Nasz autokar przejeżdża właśnie ponad korytem rzeki po dość solidnym, stalowym moście, będącym niejako północną bramą wjazdową 
do centrum miasta.


Centrum miasta to za dużo powiedziane. Zwyczajne skrzyżowanie przelotowej drogi krajowej nr 6 z boczną, bazarową uliczką, na której przeważają sklepy, sklepiki i stragany bazarowe. W ruchu ulicznym dominują motory, półciężarówki i samochody dostawcze. Typowe klimaty małych azjatyckich miasteczek. Szare chmury, które przez jakiś czas towarzyszyły nam w trakcie podróży, tutaj przyniosły opady deszczu, 
po których pozostały błotniste kałuże..


Przemierzając kambodżańskie wioski, miasta, miasteczka czy nawet niewielkie osady, można zauważyć jedną, bardzo częstą i charakterystyczną rzecz. Otóż, gdzie tylko nadarza się okazja i miejsce, by zbudować świątynię czy niewielką pagodę, tam Khmerzy to czynią. Wizytówką takiego przybytku jest oczywiście świątynna brama wejściowa. Nie ma znaczenia, czy świątynia jest wielką budowlą, czy też miniaturową pagodą. Bramy za każdym razem są piękne, bogato zdobione ornamentem i już z daleka przyciągają wzrok turysty odwiedzającego Kambodżę. A oto kilka bram do pagód i świątyń, które zdążyłem uwiecznić obiektywem aparatu z okna autokaru, w czasie podroży do Phnom Penh..


Zdjęcia poniżej przedstawiają jeszcze jedną ciekawostkę, zaobserwowaną na trasie przejazdu do Phnom Penh - lokalne, prywatne, prowizoryczne Stacje benzynowe.. Nadzór i kontrola jakości paliwa tutaj nie istnieje, przeciętny dostawczy samochód w Kambodży pojedzie nawet bimber 
z Coca-Colą, a powszechne tuk-tuki spalą wszelkie substancje paliwopodobne, byle nie była to woda.... 
Tak więc na poboczach dróg przelotowych kwitnie perto-interes
W zwykłej stacji benzynowej litr benzyny kosztuje ok. 1,2 dolara
na straganie w butelce - poniżej 80 centów. Dlatego większość tubylców korzysta wyłącznie z opcji "butelkowej". Zobaczcie jak wyglądają takie „benzynowe stoiska”..


Targ w SKUON
czyli
Smażone pająki, pieczona szarańcza, karaluchy, świerszcze i cykady, duszone larwy, grillowane węże i skorpiony oraz jajka-niespodzianki..  
Spoglądam na zegarek. Jest kwadrans po godzinie 12-tej
Minęły ponad 2 godziny jazdy od ostatniego postoju nad jeziorem. 
Z zapowiedzi pilota za parę minut kolejny postój, tym razem na lokalnym bazarze. Będzie okazja coś kupić, a także skosztować tutejszych egzotycznych przysmaków.. W ciągu kilku chwil dojeżdżamy do dość ruchliwego miasteczka o nazwie Skuon, będącego stolicą okręgu Cheung Prey w prowincji Kampong Cham. Głównym centrum handlowym Skuon jest tętniący nieustającym życiem miejski rynek. Zalega on wokół ronda na skrzyżowaniu głównych krajowych dróg nr 6 i nr 7, do którego właśnie dojeżdżamy.


Autokar zatrzymuje się na błotnistym poboczu, wyznaczonym jako pseudo-parking dla postoju autobusów dalekobieżnych i ciężarówek. 
Zabieram aparat i ruszam na spenetrowanie tutejszych handlowych straganów. Nazwa miasteczka Skuon, w lokalnym języku tłumaczy się jako „Spiderville” czyli Miasto Pająków, ponieważ słynie ono z oferowania zagranicznym gościom odwiedzającym Kambodżę, tutejszego regionalnego przysmaku czyli smażonych pająków !!!.
Wszędzie w Kambodży, poza bajecznymi świątyniami Angkoru oraz miejscami stworzonymi dla zagranicznych turystów typu hotele czy restauracje, panuje widoczne ubóstwo i jest brudno. 
Centralny plac targowy w Skuon nie jest wyjątkiem, jednak ze względu 
na turystów widać, że tubylcy w miarę dbają o czystość swoich stoisk. Niejednokrotnie gorzej wyglądają lokalne bazary u nas w Polsce..


Zagłębiam się w pomiędzy bazarowe stoiska. Targ w Skuon to oczywiście nie tylko pająki. Można tutaj kupić różne egzotyczne owoce pod postacią rambutanów, durianów, jackfruitów, daktyli, kokosów, mango czy papai oraz posmakować sporo innego białka, niekoniecznie pod postacią jajek...


Skoro miasteczko Skuon to Spiderville (Miasto Pająków), zostawmy zatem owocowe witaminki na inny dzień, a poszukajmy czegoś bardziej treściwego.. Pod maksymą hasła – „Gdy masz smaka, zjedz robaka” postanawiam sprawdzić, jakie odmiany „mięska” oferują khmerskie sprzedawczynie na swoich stoiskach…


Pod zadaszeniami z handlowych parasoli, na plastikowych taboretach rozstawiono wielkie, metalowe misy z całą gamą fruwających, skaczących 
i pełzających stworzeń. Czegóż tutaj nie ma ?!!!.. Są świerszcze, chrząszcze, koniki polne i wielka szarańcza, usmażone w głębokim oleju z dodatkiem czosnku, soli, ostrej papryki i polane sokiem z limonki, są duszone w wokach karaluchy i białe larwy, są grillowane niewielkie węże i okazałe skorpiony oraz hit i wizytówka tego miasteczka – smażone na palmowym oleju wielkie, włochate pająki z rodziny ptaszników, znane ogólnie jako tarantule
Są też kacze jajka niespodzianki zwane balut, których zawartość zaskakuje, przeraża, a u większości turystów wywołuje odrazę i pozostawia koszmarne wspomnienia.. Wszystko zaraz pokażę i opiszę, wędrując wzdłuż poszczególnych stoisk…


SZARAŃCZA, ŚWIERSZCZE, KARALUCHY i LARWY
Na pierwsze danie weźmiemy pod lupę latające i skaczące owady czyli rodzinę szarańczowatych. 
W Polsce do zimnego piwa podaje się orzeszki albo chipsy, w Kambodży na zakąskę można dostać konika polnego, świerszcza, wielkiego karalucha, tłustą larwę chrząszcza, czy też dość pokaźną szarańczę
Wszystkie te specjały przyrządzane są na dziesiątki sposobów. 
Na przykład świerszcza można podawać zarówno na słodko jak i na ostro. Można go dusić, smażyć w głębokim oleju, suszyć, podawać w formie kandyzowanej, polanego czekoladą lub z cebulką i czosnkiem. 
Hitem są koniki polne smażone z dodatkiem czosnku, soli, ostrej papryki 
i polane sokiem z limonki. Podobnie przygotowuje się w Kambodży wszelkiego rodzaju szarańczę. Ot, taka przekąska..
Poniżej – szarańcza i świerszcze smażone na oleju..


Zanim zobaczycie fotki z ceremoniału mojej konsumpcji na targu w Skuon, mogę już teraz zdradzić, że wszystko co próbowałem było pyszne, szarańcza przyjemnie chrupała w zębach i miała smak chipsów, tarantula była treściwa i dobrze usmażona, larwy smakowały trochę jak wędzony ser i nawet wszechobecny smak oraz zapach oleju nie przeszkadzał. Ale w tym wypadku nie tylko smak się liczy. Owady to przede wszystkim niezwykle cenne źródło białka. Larwy niektórych motyli i chrząszczy zawierają trzy razy więcej białka niż wołowina. Dlatego, zdaniem naukowców, owady mogą być doskonałym zamiennikiem mięsa. Tym cenniejszym, że oprócz białka zawierają duże ilości wartościowych substancji pokarmowych – wapnia (cztery duże świerszcze mają go tyle co szklanka mleka), żelaza (szczególnie bogate są w nie termity), cynku i witaminy B. Za to mało jest w nich niezdrowych tłuszczów. Wystarczy zjeść 100 gramów larw jedwabnika, aby zaspokoić dzienne zapotrzebowanie organizmu na podstawowe mikroelementy, a 100 gramów larw ćmy Hypopta agavis dostarcza 650 kalorii niskotłuszczowego, pełnowartościowego pokarmu. Wyjątkowo lekkostrawne są tłuste, białe larwy. Większość owadów jest otoczona chitynowym pancerzykiem, którego nasz organizm nie trawi, ale który spełnia taką funkcję, jak roślinny błonnik wspomagający pracę jelit.
Poniżej – wielkie pieczone karaluchy oraz larwy robaków Bamboo smażone z cebulką..


PAJĄKI-PTASZNIKI na przekąskę
Pająki są dostępne w wielu miejscach Kambodży np. w Phnom Penh, 
ale rynek w Skuon jest najpopularniejszym centrum przygotowywania 
tej niezwykłej przekąski. Tutejsi mieszkańcy to specjaliści w smażeniu pająków na głębokim tłuszczu. Wielkie jak dłoń czarne ptaszniki przygotowuje się na miejscu. Stosy pieczonych pająków ułożone na wielkich misach, można tutaj spotkać na niemal każdym stoisku. 
Poniżej – chrupiące, smaczniutkie pająki-ptaszniki smażone na oleju.


WĘŻE i SKORPIONY
Kiedy u nas w Polsce zaczyna się okres wiosennego grillowania, wokół przydomowych altanek unosi się dym z węgla drzewnego, przesycony zapachem karkówki, kiełbaski czy pstrąga.. W Kambodży, zamiast szukać 
w Markecie produktów do grillowania, wychodzi się na chwilkę za chatę lub w tropikalny lasek i tam bezgotówkowo zaopatruje się w mięsko na grilla pod postacią węża czy skorpiona.. Potem to już tylko kwestia nabicia go na patyczek, polewania od czasu do czasu palmowym tłuszczem i pieczenia przez kilkanaście minut. Mniam, mniam.. Smacznego !!


Jeśli ktoś jeszcze nie ma dość, po oglądnięciu powyższych zdjęć 
z egzotycznymi, pełzająco-fruwającymi przysmakami i przejawia ochotę 
na bardziej ekstremalny deserek, to proponuję wyjątkowo zaskakujące jajeczko-niespodziankę.... Gdy pierwszy raz na targu w Kambodży zobaczyłem stosy białych jajek pomyślałem, że Khmerzy przepadają za pyszną jajecznicą na boczku. W jakże wielkim byłem błędzie.. 
Na targu w Skuon przekonałem się, że tłuste karaluchy to delicje, smażona szarańcza to niebo w gębie, a pająki, węże czy skorpiony to rarytasy 
w porównaniu z tym, co czekało mnie po rozbiciu skorupki białego, kaczego jajka. Dla ludzi o słabych nerwach i wrażliwym żołądku mam dobrą radę.. Zamknijcie oczy, przewińcie w górę tekst z paroma zdjęciami zamieszczonymi poniżej i dopiero czytajcie dalej relację z mojej podróży !!!. .


BALUT – kacze jajo-niespodzianka..
To co do tej pory zaprezentowałem z khmerskich przekąsek, to pikuś 
w porównaniu z tym, co teraz zobaczycie.... 
Azjatyckie jajo-niespodzianka to hardcore z najwyższej półki… 
Wyglądające z pozoru niewinnie, białe kacze jajka, nazywane są tutaj balut.
Balut jest potrawą wielu kuchni azjatyckich. Delektują się nim w Wietnamie, Kambodży, na Filipinach. Zazwyczaj ma postać gotowanego jajka kaczego (rzadziej kurzego). Wewnątrz znajduje się w pełni uformowany zarodek, który spożywa się w całości - z dziobem i piórkami.


Okres inkubacji zarodków jest różny w poszczególnych krajach, jednak Wietnamczycy inkubują je najdłużej – nawet do 21 dni. W lokalnych kuchniach balut uznawany jest za przysmak i zazwyczaj jaja rozprowadzane są przez ulicznych sprzedawców, którzy przechowują je często w kubełkach z gorącym piaskiem. Balut jest zjadliwy, a nawet zwyczajnie…smaczny, przypomina delikatne, ugotowane na wodzie mięsko kurczaka.


Jego jedyną i zasadniczą wadę stanowi upiorny wygląd. Dla zdecydowanej większości turystów balut jest nie do … ugryzienia. Sam jego widok po rozłupaniu skorupki powoduje często odruch wymiotny… 
Czy ma teraz ktoś jeszcze ochotę na azjatyckie jajo-niespodziankę ?..


Arachnofobia na talerzu
czyli
smażone PAJĄKI-PTASZNIKI „PING”
Czas na dokładną prezentację ostatniej, a zarazem „sztandarowej” przekąski serwowanej na bazarze w Skuon. Jak już wcześniej wspominałem, tutejsi mieszkańcy to specjaliści w smażeniu pająków na głębokim tłuszczu. Pająki przygotowywane do procesu termicznej obróbki to gatunek Ptasznika zwanego lokalnie „ping”. Dorosłe osobniki tego gatunku są wielkości ludzkiej dłoni i osiągają ponad 14 cm długości z rozpostartymi odnóżami.. 
W jednej z przyrodniczych książek o Kambodży, autor określa te futrzane bezkręgowce łacińską nazwą Haplopelma albostriatum.


Haplopelma albostriatum zamieszkuje tropikalne obszary Tajlandii, Kambodży i Malezji. Zwyczajowa nazwa nadawana tym wielkim pająkom 
z rodziny ptaszników to Tarantula. Tarantule tego gatunku gnieżdżą się ziemnych norach, w których spędzają większość czasu.
Nazwa łacińska pochodzi od przedrostka greckiego Albo, co oznacza biały, 
i łacińskiego słowa striatus, co oznacza linie lub paski, ponieważ gatunek ten ma białe paski schodzące na każdą nogę i biały zygzakowaty wzór na jamie brzusznej. Białe wzory na czarnym tle zyskały mu wspólną nazwę "Tajska Zebra Tarantula". Ptasznik Haplopelma albostriatum jest z zasady bardzo płochliwy i defensywny, choć może być w pewnych momentach bardzo agresywny.. W sytuacji zagrożenia broni się ugryzieniem delikwenta, podczas którego wpuszcza dawkę jadu. Naukowcy stwierdzili, że jego jad jest silniejszy od wielu innych gatunków ptaszników.


Ptaszniki są bardzo bogate w białko. Źródła naukowe podają, że pająki te były jadalne już od ponad stu lat, jednak popularność dania z pająków stała się masowym zjawiskiem w latach 70-tych. Przyczyna była prozaiczna – bieda i brak innego pożywienia w kambodżańskich wioskach podczas wojny domowej, terroru i bestialskich rządów Czerwonych Khmerów. 
Obecnie tubylcy hodują pająki w ziemnych otworach, w wioskach na północ od Skuon lub odławiają je w pobliskim tropikalnym lesie.. 
Zarobek ze sprzedaży smażonych ptaszników dzielony jest na handlujące kobiety i mężczyzn, którzy wykopują pająki z norek.


Młody tubylec, łowca pająków o imieniu Raveun opowiada:
 "Istnieją dwa sposoby, aby wydobyć pająka z nory. Zazwyczaj po prostu się go wykopuje, ale można także wsunąć kij do otworu norki pająka i czekać, aż pająk zaatakuje koniec kija i zawiśnie na nim. Wtedy trzeba go szybko wyciągnąć…".
Dobry myśliwy jest w stanie złapać nawet kilkaset pająków w jeden dzień.


Poopowiadaliśmy sobie o pająkach, czas więc na skosztowanie tego specjału.. W trakcie lustrowania targowych stoisk, wcześniej zakupiłem 
u młodej Khmerki woreczek z różną szarańczą. Taki przekąskowy Mix. 
Za dwa dolary sprzedawczyni wcisnęła mi do woreczka usmażone 
w głębokim oleju świerszcze, wielkie szarańcze, kilka tłustych karaluchów 
i parę białych larw robaków Bamboo. Podczas łażenia po targu, schrupałem je prawie wszystkie z apetytem, rozkoszując się smakowymi doznaniami podobnymi do konsumpcji chipsów, wędzonego sera czy chrupek 
o orzechowym smaku. Teraz przyszła kolej na pająki..!! Przeszedłem jeszcze raz pośród straganów z robactwem. Prawie wszędzie widać było wielkie, żelazne tace, zawalone stosami smażonych pająków. Jedne ciemniejsze, bardziej przysmażone, inne jaśniejsze, bardziej delikatne.. 
Do wyboru, do koloru…


W końcu zatrzymałem się przy stoisku młodej, uśmiechniętej Khmerki, 
która zapraszającym gestem skusiła mnie na swoje specjały. 
Jej smażone pająki wydały mi się najbardziej okazałe i dobrze przygotowane. Jednym słowem danie „prima sort”..


Przepis na smażonego pajączka (dla kucharek)
Pająki–ptaszniki smażone są na wokach w głębokim, rozgrzanym oleju. 
W kambodżańskim szczegółowym przepisie możemy przeczytać:
.. „Pająki wrzuca się do marynaty, będącej mieszaniną glutaminianu sodu, cukru i soli. W tym czasie na oleju podsmaża się zgnieciony czosnek do momentu, aż zacznie aromatycznie pachnąć. Następnie dodaje się pająki 
i smaży na rozgrzanym oleju razem z czosnkiem do momentu, aż nogi są prawie całkowicie sztywne, a zawartość brzucha przestaje być rzadka…"
No dobra, przepis mamy, czas na degustację…



Jaki smak mają smażone pająki ..? Już opisuję. Nogi pająka są przyjemnie chrupiące jak chipsy i lekko czosnkowe. Mięsa na nich oczywiście znikoma ilość. Odgryzam chrupiący łebek i smakuję odwłok.. Tutaj dość miłe zaskoczenie. Wewnątrz delikatne, białe mięso przypominające smakiem skrzyżowanie kurczaka z rybą. Najbardziej „niepokojącą” wizualnie częścią smażonego pająka jest duży, pękaty, kulisty brzuch. Wypełnia go ciemnobrązowa pasta, zawierająca wszystko, od ewentualnych jaj, 
po organy pająka (serce), a także ekskrementy. Niektórzy nazywają 
to przysmakiem, inni nie zalecają spożywania tej części pająka.
Ja pożarłem wszystko, eksperymentując kulinarnie na niecodziennej przekąsce i mogę spokojnie stwierdzić, że po kilku skonsumowanych tarantulach nie dopadły mnie żadne niestrawności, mdłości czy przykre odruchy żołądka, a kubki smakowe bardzo pozytywnie zniosły ów 
arachno-deserek.
SMACZNEGO !!!


Muszę w tym miejscu opowiedzieć jeszcze jedną rzecz. 
Kiedy przekąszałem chrupiące tarantule, z boku zebrała się kilkuosobowa grupka znajomych, którzy z dystansem podeszli do mojego aktu konsumpcyjnej desperacji. Nie będę opisywał różnego rodzaju pytań 
i skrzywionych min obserwatorów, zacytuję tylko fragmenty dyskusji..
- Jędrek, jak smakuje? Czy Ty masz zamiar toto zjeść ..??? O mój Boże. 
On to faktycznie połyka !!!. Matko święta, zeżarł pająka..!!!
W końcu, gdy zostałem zapytany przez sfrustrowaną, starszą panią o smak tego „stwora” – siląc się na bardzo uprzejmy, promienny uśmiech 
i wyciągając w jej kierunku dłoń z okazałym pieczonym pająkiem odpowiedziałem:
„Proszę bardzo, podzielę się z panią pajączkiem, mam ich jeszcze kilka. Sama pani oceni, bo mnie już się powoli mieszają smaki ze zjedzoną wcześniej szarańczą, pędrakami i chrząszczami…”
Starsza pani zamarła, wpatrując się kilka sekund w moje uśmiechnięte oblicze. Na jej twarzy ujrzałem minę wartą wszelkich zjedzonych przez mnie robactw - zaskoczenie, przerażenie, odrazę, niedowierzanie, aż w końcu delikatny grymas połączony z nerwowym tikiem, objawiającym się mruganiem powiek i szeroko rozwartymi ustami. Kiedy po chwilowym zaniku połączenia pomiędzy słuchem i komórkami mózgowymi dotarła do jej świadomości informacja, że moja propozycja kulinarna to złośliwy, słowny żart, z wielkimi wybałuszonymi oczami i ciągle mrugającymi powiekami, bez słowa odwróciła się na pięcie i znikła pomiędzy bazarowymi straganami.


Na pożegnanie z miłą khmerską sprzedawczynią poprosiłem, aby pokazała mi żywe tarantule, przetrzymywane w dużych plastikowych koszach i kubłach. A oto te przyjemniaczki..


Minął czas przeznaczony na postój w Skuon. Ruszamy w dalszą trasę. 
Do stolicy Phnom Penh mamy jeszcze około 60 km, czyli mniej więcej godzinę jazdy autokarem. Teraz można się troszkę zdrzemnąć, 
żeby smażone przekąski zostały dobrze przetrawione.. 
Jak tylko dotrzemy w granice miasta, Jorguś obiecał dać mi kuksańca 
w bok na przebudzenie…  Zatem do zobaczenia już wkrótce, 
w kolejnej odsłonie podróży po Kambodży.. Hejjj


KONIEC cz.XI
C.D.N..

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz