Zdjęcie:

sobota, 11 grudnia 2021

W trakcie moich wieloletnich wędrówek po górach odwiedziłem niemalże wszystkie bazy namiotowe – jedne bardziej „wypasione” 

z szerokim zapleczem, inne skromniejsze, oferujące niejednokrotnie spartańskie warunki, jednakże każda z nich miała swój urok, niepowtarzalny klimat i otoczenie przyrody jakiego nie znalazłoby 
się w żadnym 5* gwiazdkowym hotelu… Zresztą do namiotu zawsze czuję sentyment.. Z rozrzewnieniem wspominamy nieraz w gronie przyjaciół wypady z plecakami i namiotami na „STOPA” w latach 70-tych, kiedy całe wakacje wędrowało się po Polsce od Tatr po Bałtyk.. Małopolska, Bieszczady, Mazury, Pomorze, Wielkopolska, Karkonosze i na koniec sierpnia powrót w domowe pielesze... 
Ech,, to były czasy... Obozy nad jeziorami, kajaki, ogniska z gitarą pod rozgwieżdżonym niebem, pierwsze miłości i cały czas pogoń 
za przygodą, za czymś ulotnym, realnie nieuchwytnym… 
 

Startowaliśmy z książeczkami „autostopu” w ręce na rogatkach naszego rodzinnego miasteczka, machając zawzięcia na każdy przejeżdżający pojazd, a potem jazda w Polskę czym się dało.. 

Raz ciężarówką na pace, raz furmanką z sianem albo płodami rolnymi, nieraz autobusem z jakąś pracowniczą wycieczką, albo starym rozklekotanym „Żukiem” jadącym do PGR-u. Zdarzało się podjechać bez biletu pociągiem parę stacji, a potem „zrywka” przed konduktorem i wyskakiwanie często w biegu, bo ówczesne Pendolino na parę wlekło się jak piechur pod górę, strzelając z komina słupem czarnego dymu.. Z ciekawszych środków transportu przypomina mi się przejazd ponad 100 km w zupełnie ciemnym wnętrzu samochodu-chłodni i strach z powodu braku orientacji, że kierowca o nas zapomniał.. Na zewnątrz był upalny sierpień, a My wysiadaliśmy u celu podróży, jak polarnicy wracający z Antarktydy.. Niepobity do 
tej pory był hardcorowy przejazd w Wielkopolsce oszklonym karawanem, który zmierzał z Wrześni do Jarocina po jakiegoś umarlaka. Pod domem pogrzebowym o mało nie załapaliśmy się 
do roli łapiduchów.. 😊  
Były też kursy z fasonem…. Zdarzyło się załapać na stopa do eleganckiej jak na ówczesne czasy przyczepy kempingowej podpiętej pod Wartburga, którym poróżowała po Polsce jakaś niemiecka rodzinka (oczywiście z DDR).. 
 

Wyjeżdżając na początku wakacji z domu mieliśmy po parę złotych 

w kieszeni, tak żeby starczyło na jedzenie przez pierwsze 2 tygodnie. Początkowo na każdym postoju w menu biwakowym królowała mielonka turystyczna, paprykarz szczeciński i zupka z torebki, 
a potem trzeba było sobie radzić.. U gospodarza przewracało się 
na polu siano, pomagało przy żniwach, obierało się owoce, rąbało drewno albo coś naprawiało w gospodarstwie. Za to był swojski chleb, jajka, mleko, wędlina a czasami jakaś kura albo marynowany boczek. Pychootaa… Kilka razy na bocznicach rozładowywaliśmy wagony z towarem i za to była prawdziwa kasa, ale często szła na „przelew”, oczywiście taki do gardła… Wśród płynów odżywczych królował napój owocowy, średnio procentowy, z dużą ilością siary, czyli słynny jabol J-23… Czasem udawało nam się załapać na darmowe obiady w stołówkach pracowniczych ośrodków wypoczynkowych. W zbiorowym żywieniu parę dodatkowych talerzy zupy, ziemniaków czy mielonych nie miało znaczenia.. Spało się pod namiotem, ale nie zawsze. Kiedy lało, albo przyjechało się do celu nocą, korzystaliśmy z uprzejmości gospodarzy i spaliśmy w stodole na sianie, nieraz w jakiejś szopie z narzędziami, zaś w górach w bacówkach.. Parę razy podczas potężnych, letnich ulew, wypłynąłem na materacu przed namiot, a pewnej nocy na Mazurach miałem cudowny sen, że kąpię się w wannie. Sen był niezwykle realistyczny 
i kiedy obudziłem się nad ranem zamoczony do połowy w wodzie, zrozumiałem o co chodzi. Poprzedniego wieczora dotarliśmy na jakąś łąkę w pobliżu jeziora. Ciemno było jak w „dupie  u murzyna”, więc nie skapowaliśmy, że rozbijamy namioty w zagłębieniu terenu pod wysoką skarpą. Kiedy usnęliśmy jak niemowlaki po całym dniu marszu, o północy z nieba lunęło i spływająca woda wypełniła nasze miejsce biwakowe niczym basen… Biwakowanie  nad jeziorem albo na brzegu rzeki miało oczywiście bardzo pozytywne strony...
Rano i wieczorem brało się ręcznik, mydło i sruu do wody. Toaleta na wyciągnięcie ręki.. Poza tym z myciem menażek nie było problemu – woda i trochę piasku załatwiały sprawę..
Ciekawych wspomnień przewija się mnóstwo, można by napisać parę książek, ale muszę wrócić do tematu posta o Bazach Namiotowych.. Jak już powiedziałem, czuję do nich sentyment, nutę nostalgii i ten niepowtarzalny klimat, dlatego wolę czarną zbożową kawę w obitym emaliowanym półlitrowym garnuszku (o aluminiowym nie wspomnę) aniżeli latte czy cappuccino w porcelanowej filiżance.. Dużo wykwintniej pieści moje podniebienie wojskowa grochówka 
z wielkiego kotła czy zwyczajna kiełbasa upieczona na patyku przy ognisku, aniżeli homar w sosie szafranowym albo polędwiczki w cieście francuskim… No cóż, jeden lubi jak mu cyganie grają, 
a drugi jak mu buty śmierdzą.. 😊.

Po tym moich wspomnieniach i przemyśleniach proponuję odwiedziny w paru „teraźniejszych” bazach namiotowych, do których zawitałem w zeszłym sezonie... Czy można w nich poczuć czar dawnych biwaków pod namiotem ?  Zobaczymy. Odwiedzimy m.in. Studencka bazę namiotową Głuchaczki pod szczytem Mędralowej, Studencką bazę namiotowę Polana Wały w Beskidzie Wyspowym pod szczytem Krzystonowa, Studencką bazę namiotową Lubań na polanie Wierch Lubania w Gorcach.   
 

Zapraszam na fotorelacje w zakładce na głównej stronie bloga: 
BAZY NAMIOTOWE w Beskidach…

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz