W trakcie moich wieloletnich wędrówek po górach odwiedziłem niemalże wszystkie bazy namiotowe – jedne bardziej „wypasione”
z szerokim zapleczem, inne
skromniejsze, oferujące niejednokrotnie spartańskie warunki, jednakże każda z
nich miała swój urok, niepowtarzalny klimat i otoczenie przyrody jakiego nie znalazłoby
się w żadnym 5* gwiazdkowym hotelu… Zresztą do namiotu zawsze czuję sentyment..
Z rozrzewnieniem wspominamy nieraz w gronie przyjaciół wypady z plecakami i
namiotami na „STOPA” w latach 70-tych, kiedy całe wakacje wędrowało się po
Polsce od Tatr po Bałtyk.. Małopolska, Bieszczady, Mazury, Pomorze,
Wielkopolska, Karkonosze i na koniec sierpnia powrót w domowe pielesze...
Ech,,
to były czasy... Obozy nad jeziorami, kajaki, ogniska z gitarą pod
rozgwieżdżonym niebem, pierwsze miłości i cały czas pogoń
za przygodą, za czymś
ulotnym, realnie nieuchwytnym…
Startowaliśmy z książeczkami „autostopu” w ręce na rogatkach naszego rodzinnego miasteczka, machając zawzięcia na każdy przejeżdżający pojazd, a potem jazda w Polskę czym się dało..
Raz ciężarówką na pace, raz furmanką z sianem albo płodami rolnymi,
nieraz autobusem z jakąś pracowniczą wycieczką, albo starym rozklekotanym
„Żukiem” jadącym do PGR-u. Zdarzało się podjechać bez biletu pociągiem parę
stacji, a potem „zrywka” przed konduktorem i wyskakiwanie często w biegu, bo
ówczesne Pendolino na parę wlekło się jak piechur pod górę, strzelając z komina
słupem czarnego dymu.. Z ciekawszych środków transportu przypomina mi się przejazd
ponad 100 km w zupełnie ciemnym wnętrzu samochodu-chłodni i strach z powodu
braku orientacji, że kierowca o nas zapomniał.. Na zewnątrz był upalny sierpień,
a My wysiadaliśmy u celu podróży, jak polarnicy wracający z Antarktydy..
Niepobity do
tej pory był hardcorowy przejazd w Wielkopolsce oszklonym
karawanem, który zmierzał z Wrześni do Jarocina po jakiegoś umarlaka. Pod domem
pogrzebowym o mało nie załapaliśmy się
do roli łapiduchów.. 😊
Były
też kursy z fasonem…. Zdarzyło się załapać na stopa do eleganckiej jak na
ówczesne czasy przyczepy kempingowej podpiętej pod Wartburga, którym poróżowała
po Polsce jakaś niemiecka rodzinka (oczywiście z DDR)..
Wyjeżdżając na początku wakacji z domu mieliśmy po parę złotych
w kieszeni, tak żeby starczyło
na jedzenie przez pierwsze 2 tygodnie. Początkowo na każdym postoju w menu
biwakowym królowała mielonka turystyczna, paprykarz szczeciński i zupka z
torebki,
a potem trzeba było sobie radzić.. U gospodarza przewracało się
na
polu siano, pomagało przy żniwach, obierało się owoce, rąbało drewno albo coś
naprawiało w gospodarstwie. Za to był swojski chleb, jajka, mleko, wędlina a
czasami jakaś kura albo marynowany boczek. Pychootaa… Kilka razy na bocznicach
rozładowywaliśmy wagony z towarem i za to była prawdziwa kasa, ale często szła
na „przelew”, oczywiście taki do gardła… Wśród płynów odżywczych królował napój
owocowy, średnio procentowy, z dużą ilością siary, czyli słynny jabol J-23… Czasem
udawało nam się załapać na darmowe obiady w stołówkach pracowniczych ośrodków
wypoczynkowych. W zbiorowym żywieniu parę dodatkowych talerzy zupy, ziemniaków czy
mielonych nie miało znaczenia.. Spało się pod namiotem, ale nie zawsze. Kiedy
lało, albo przyjechało się do celu nocą, korzystaliśmy z uprzejmości gospodarzy
i spaliśmy w stodole na sianie, nieraz w jakiejś szopie z narzędziami, zaś w
górach w bacówkach.. Parę razy podczas potężnych, letnich ulew, wypłynąłem na
materacu przed namiot, a pewnej nocy na Mazurach miałem cudowny sen, że kąpię
się w wannie. Sen był niezwykle realistyczny
i kiedy obudziłem się nad ranem
zamoczony do połowy w wodzie, zrozumiałem o co chodzi. Poprzedniego wieczora dotarliśmy
na jakąś łąkę w pobliżu jeziora. Ciemno było jak w „dupie u murzyna”, więc nie skapowaliśmy, że
rozbijamy namioty w zagłębieniu terenu pod wysoką skarpą. Kiedy usnęliśmy jak niemowlaki
po całym dniu marszu, o północy z nieba lunęło i spływająca woda wypełniła
nasze miejsce biwakowe niczym basen… Biwakowanie nad jeziorem albo na brzegu rzeki miało
oczywiście bardzo pozytywne strony...
Rano i wieczorem brało się ręcznik, mydło i
sruu do wody. Toaleta na wyciągnięcie ręki.. Poza tym z myciem menażek nie było
problemu – woda i trochę piasku załatwiały sprawę..
Ciekawych
wspomnień przewija się mnóstwo, można by napisać parę książek, ale muszę wrócić
do tematu posta o Bazach Namiotowych.. Jak już powiedziałem, czuję do nich
sentyment, nutę nostalgii i ten niepowtarzalny klimat, dlatego wolę czarną
zbożową kawę w obitym emaliowanym półlitrowym garnuszku (o aluminiowym nie
wspomnę) aniżeli latte czy cappuccino w porcelanowej filiżance.. Dużo
wykwintniej pieści moje podniebienie wojskowa grochówka
z wielkiego kotła czy
zwyczajna kiełbasa upieczona na patyku przy ognisku, aniżeli homar w sosie
szafranowym albo polędwiczki w cieście francuskim… No cóż, jeden lubi jak mu
cyganie grają,
a drugi jak mu buty śmierdzą.. 😊.
Po
tym moich wspomnieniach i przemyśleniach proponuję odwiedziny w paru
„teraźniejszych” bazach namiotowych, do których zawitałem w zeszłym sezonie...
Czy można w nich poczuć czar dawnych biwaków pod namiotem ? Zobaczymy. Odwiedzimy m.in. Studencka bazę
namiotową Głuchaczki pod szczytem Mędralowej, Studencką bazę namiotowę Polana
Wały w Beskidzie Wyspowym pod szczytem Krzystonowa, Studencką bazę namiotową
Lubań na polanie Wierch Lubania w Gorcach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz